Beż pożegnania - Mia Sheridan

Wydawnictwo Edipresse Książki, Rok wydania: 2018, Tytuł oryginału: Preston's Honor, Liczba stron: 352


"Szczęście jest cudowne, ale także... ulotne i zależne od tego, co się w danej chwili ma albo czego nie ma. Szczęście... cóż, trzeba je nieustannie karmić, w związku z tym traci się z oczu życiowy cel. Nie nadaje ono życiu znaczenia. Prawdziwa radość, taka, która przenika życie i przynosi duszy zadowolenie, pochodzi z misji. Cel. Zadowolenie. Radość. Aby je znaleźć, nie szukaj szczęścia. Szukaj tych, którym przyda się twój dar, i go rozdawaj"

Lia od najmłodszych lat przyjaźniła się ze skrytym Prestonem i przebojowym Cole'm - bliźniakami, synami bogatego kalifornijskiego farmera. Dziewczyna podobała się obu braciom. Ona od dawna skrycie podkochiwała się w jednym z nich - Prestonie. Nieśmiały chłopak nie miał jednakże odwagi, aby wyznać dziewczynie swoje uczucia i usuwał się w cień, przekazując pałeczkę swojemu śmiałemu bliźniakowi. Beztroski młodzieńczy flirt został jednakże przerwany przez ciąg tragicznych wydarzeń, które na zawsze odmieniły życie bohaterów. Po sześciu miesiącach nieobecności Lia powraca do miasteczka, aby odzyskać swoje życie, miłość i syna, którego opuściła. Czy Preston wybaczy jej nagłe odejście? Czy będzie w stanie rozliczyć się z bolesną przeszłością i rozgrzeszyć sam siebie?

Mia Sheridan oczarowała mnie powieścią "Bez winy". Po jej lekturze czułam, że wśród moich ulubionych autorów gatunku romans na horyzoncie pojawiła się poważna konkurencja dla Coleen Hoover. Teraz nie jestem już tego taka pewna. Kolejne powieści autorki, które czytałam, podobały mi się odrobinę mniej niż "Bez winy", ale trzymały dobry poziom. "Bez pożegnania" rozczarowało mnie tak bardzo, że aż nie wiem, co napisać...

Nie porwała mnie ani opowiedziana historia, ani bohaterowie. Zakończenie było... nijakie, a przede wszystkim do bólu przewidywalne. Przedstawiony zaś problem społeczny (ubóstwo)... to już chyba u Sheridan było, prawda? Ale po kolei...

Nic nie rozczarowało mnie w tej książce bardziej, niż fabuła. Bohaterowie mogą być nudni, ale niech przynajmniej będą uwikłani w ciekawą historię! Widać, że Sheridan miała jakiś pomysł, ale w jego realizacji wyraźnie coś nie wyszło. Uprzedzam, że bardzo mylący jest opis fabuły zamieszczony na tylnej obwolucie powieści. Jeśli spodziewacie się emocjonującego trójkąta miłosnego i walki na śmierć i życie - rodem z "Pamiętników wampirów" - pomiędzy dwoma braćmi o tę samą kobietę, to czeka Was rozczarowanie. Rywalizacja bliźniaków o względy Lii kończy się jeszcze zanim na dobre się zaczyna, albowiem nastoletni bracia wpadają na genialny pomysł rozstrzygnięcia tej potyczki w biegu przełajowym. Ten, kto pierwszy dobiegnie do celu, "weźmie" sobie dziewczynę. Proste, prawda? I jakie nudne!

Nie brak rywalizacji o względy głównej bohaterki okazał się jednak najgorszym elementem fabuły. Najbardziej zmęczyło mnie ciągłe użalanie się Lii nad własnym losem. Matka dziewczyny była nielegalną imigrantką, która wciąż nie mogła odnaleźć swojego miejsca na obcej ziemi. Rodzina żyła oczywiście na skraju ubóstwa. Rozumiem zamysł autorki - niewątpliwie chciała zwrócić uwagę czytelników na problemy imigrantów i ich alienację. Ale na miłość boską, przysięgam, że każda myśl głównej bohaterki (a to z jej perspektywy prowadzona jest połowa narracji) koncentrowała się w jakimś stopniu na jej sytuacji społecznej. Tym razem autorce nie udało się zachować właściwych proporcji. Zresztą i bez tego Lia była irytująca - niepewna i niezdecydowana.

Swojej ukochanej kroku dotrzymywał zresztą Preston. Kiedy narracja była prowadzona z jego perspektywy, miałam wrażenie, jakbym na nowo czytała "Cierpienia młodego Wertera". Istna męka! Zdecydowanie najciekawszą postacią okazał się Cole i mam żal do autorki, że poświęciła mu w powieści tak mało kart. Skoro Sheridan chciała stworzyć miłosny trójkąt, ciekawym rozwiązaniem byłoby wprowadzić trzeciego narratora. Wówczas nie byłoby wątpliwości, co Cole tak naprawdę czuł do Lii i swojego brata. Potraktowanie tego bohatera po macoszemu sprawiło, że jego relacja z Lią wydawała się płytka, a cały wątek niepotrzebny. 


Przyznam, że druga połowa książki - ta, w której Lia powraca do miasteczka po sześciomiesięcznej nieobecności - była znacznie ciekawsza, niż nastoletnie perypetie bohaterów. Ciekawiło mnie przede wszystkim, dlaczego bohaterka w ogóle wyjechała, opuszczając mężczyznę, którego tak bardzo kochała i owoc ich miłości, synka o imieniu Hudson. Wyjaśnienie również nieco mnie rozczarowało, bo powód okazał się z mojej perspektywy nieco błahy. Myślałam również, że nieco więcej czasu zajmie Lii odzyskanie zaufania najbliższych. Myślę, że w prawdziwym życiu porzucenia rodziny nie wybacza się tak łatwo, nawet po uzyskaniu sensownego wytłumaczenia. 

Zakończenie powieści niczym mnie nie zaskoczyło. To Mia Sheridan, więc z jednej strony można spodziewać się happyendu; z drugiej strony, od tej autorki oczekiwałam czegoś oryginalnego i chwytającego za serce. Tymczasem ta powieść nie wywołała u mnie takich emocji, jak poprzednie książki Sheridan. 

Myślę, że każdy autor ma w swojej twórczości słabszy moment. To dla pisarza szansa na odbudowanie przykrego wrażenia i dobry powrót. Mam nadzieję, że "Bez pożegnania" stanowi przejaw twórczego kryzysu Mii Sheridan i, że następną powieścią pozytywnie zaskoczy ona swoich czytelników. Nie przekreślam jej zatem absolutnie. Przeciwnie - trzymam kciuki za epicki powrót!

Ocena: 3/10

Komentarze